Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Któż nie wie jak łatwo, jak mocno serce się przywiązuje do kawałka ziemi, któren człowiek nazywał swoim? Cóż dopiero gdy po długiem oddaleniu, po przebytych nieszczęściach, znowu się do niego dostanie. W gaju nie opodal od Bohu, na pagórku, stała słobódka szlachcica. I tu żadnej, żadnej zmiany! Postrzegł wśród gęstych drzew za dąbrową swój domek biały, z słomianym dachem, z otaczającą go pasieką, z przytykającym doń ogrodem.
Wszystko jak dawniej, jakby od wczora dopiero rzucone.
Przez otwarte na pole wieśnice, u których siedziała mała dziewczynka, wszedł w dziedziniec. Któż nie pamięta w Homerowych śpiewach tego cudnego miejsca, gdy Ulisses nie poznany od wszystkich, przez wszystkich zaparty, od psa tylko starego za pana uznany zostaje, od starego psa konającego na śmietniku. O! często wierny stary pies zawstydza ludzi pamięcią i wdzięcznością. Ale tu i psa nie było co by poznał dawnego pana.
Brzuchaty szlachcic w białym kitlu płóciennym, w kapeluszu słomianym siedział na ławce w ganku, psy rzuciły się na podróżnego, odwołano je. On płakał i płacząc usiadł na wschodach, napróżno oczy zwracał na przechodzących, na gromadzących się w koło, nikogo znajomego.
— Jakto? więc, rzekł w rozpaczy, nikogo! nikogo, co by mnie poznał! nikogo co by powitał pana?
— Pana! hę? zawołał szlachcic wstając, jak to pana? hę? albo co?
— Piętnaście lat temu, ozwał się przybyły, poszliśmy na Tatar z księciem Sołomereckim, ciężką przebyłem