Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pięknego Podola.
Kiedy od stepu wzniosły się chmary ptastwa, powiał wicher tumanami dymów, kiedy spodziewano się Tatar w gości, naówczas cała ludność cisnęła się do zamków, w lasy i pieczary. Ale często i te ich nie potrafiły obronić od napastnika. Często ryk bydła, dym ogniska wydawał tajemne schronienie ludn, który napadniony niespodzianie w lesie, dymami wypędzony z pieczar, ginął na miejscu lub szedł w niewolę. Zamki tylko ostawały się zwykle, bo zamki rzadko napastywali Tatarzy, nie mając do tego ani czasu, ani ochoty walczyć.
Nadbożanin znalazł Podole swoje pięknem mimo śladów opustoszenia niedawnego, mimo pustych rozłogów szeroko się ciągnących i tej woni pustyni i pożaru, która długo cięży nad zwojowanym krajem. Ale idąc do swoich z sercem przepełnionem uczuciami, z pragnieniem znalezienia braci, okrutnie się zawiódł. Gdzie się spodziewał niejako rodzinę powitać, zastał tylko obojętnych ludzi, co na niego z ciekawością lub nieufnością patrzali.
Sam obcy między swemi, nigdzie ręki przyjacielskiej, nigdzie politowania, nigdzie radości.
Od dworu do dworu, od wioski do wioski wlokąc się szlachcic o kiju przeszedł okolice Tulczyna, zobaczył stary Bracław i zapłakał nad Bohem, który mu przypomniał młodość.
Boh płynął jak dawniej, wioska kwitła nad nim, ludzie tylko się zmienili, zdrętwieli. Napróżno rozpytywał o Annę, o swoją słobodę, nikt mu nic powiedzieć o nich nie umiał, poszedł dalej. Biło a biło mu serce, gdy ujrzał na pagórku nad Bohem białe mury grodu,