Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sił stało, polami, lasy, rozdołami, bez spoczynku; ciągle się obawiał pogoni, ciągle ją słyszał za sobą; a pierwsza wieś którą zobaczył, pierwszy krzyż cerkwi, dojrzany w jarze, powitał padając na twarz, bijąc czołem, płacząc jak dziecko.
Był na swojej ziemi! swobodny!
Piękne Podole! ale dla tego, kto po kilkunastu leciach wygnania, niewoli, złamany, zgięty powraca do kraju w którym się urodził, jakże jeszcze stokroć piękniejsze! Jak żywo szlachcicowi przypomniało się wszystko ubiegłe. Pierwszy sen na ziemi swojej ukazał mu znowu łódkę na Bohu, Annę na wałach zamku. Lecz gdzie ta nieodzyskana przeszłość!
Nie u wszystkich wiarę i politowanie znalazł zbieg. Jedni głowami kiwali słysząc jego opowiadanie o ucieczce z tureckiej osady, drudzy dość obojętnie przyjmowali ten wypadek; nikt mu o dawnych znajomych nic powiedzieć nie potrafił.

Odziany przez litościwą starą wdowę, zaopatrzony trochę na drogę, pospieszył przez Nesterwar[1], gdzie naówczas licha mieścina pod skrzydłem zameczku obronnego wyciągała się ku Bracławiu i Winnicy. Kto teraz widział Podole, żyzne, kwitnące sadami, złotemi łany okryte, zasiane wsiami co się w stawach błyszczących przeglądają, nie może mieć wyobrażenia kraju w owych czasach, gdy sąsiedztwo tatarskie wystawiało go na ciągłe pożogi i wyludnienia. Lepianki w pół do ziemi przytulone stojące między opalonemi słupy starych popalonych domostw, ogorzałe drzewa, gdzie niegdzie kawał pola wydarty i zasiany, bez nadziei zbioru; wsie rzadkie, zameczki po wzgórzach nad wodą, a to wszystko lasami i zaroślami poprzecinane, taki był obraz

  1. Później Tulczyn.