Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drzwiom, cały w gniewie jeszcze, kasztelan go powolnie zatrzymał.
— Mości książe, rzekł, pozwólcie się przejednać, zapomnijcie przeszłości.
— Chcecie abym do dna przygotowany mi przez was wstyd wypił?
— Jest-li to wstyd, uznać swoją omyłkę?
— Bracie! zawołała postępując księżna, bracie, po tylu latach czyż nie przebaczysz mi jeszcze! mnie com zniosła z twej przyczyny tyle, dziecku, którego pieszczot wyrzec się musiałam dla ciebie — książe.
— Dziecko uznałem, małżeństwo ważne, rzekł chmurno brat, czego odemnie możecie więcej żądać? Wstyd mój postawiliście wysoko, aby go wszyscy widzieli, pożądaliście okryć mnie w oczach świata sromotą. Zrobiliście czego pragnęli, dokonali, cieszcie się ale nie żądajcie nic więcej i nie nazywajcie mnie bratem.
Księżna sanęła, on się odwrócił znowu do drzwi, duchowni poczęli go tamować i umawiać, opierał się.
— Nigdy, nigdy, rzekł. Zrobiłem wszystko czego było potrzeba, więcej, nigdy.
— Mój syn, zawołała Anna, ja w jego imieniu, chcemy ten dzień dla nas wielki uświęcić pamiątką, proszę was przyjmijcie od nas ten dar.
— Dar! od was! Jeszcze jedna sromota do zniesienia, ja nie potrzebuję niczego od was! niczego! Rozumiecie?
I podany przez Annę papier rozdzierając, zdeptał go nogami, plunął nań z pogardą.
Ten nieugięty upor napróżno starali się przełamać przytomni, zdawało się że coraz bardziej rozżarty uwagami ich, prośbami, łagodnością księżnej, wpadł w zajadlejszą zawziętość.