Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To być nie może! wy wiecie, książę, na wszystko święte zaklinam, na wnętrzności twej matki, na głowę ojca.
— Dajcie mi pokoj, księżno, szukajcie go gdzie się wam podoba — ja o nim nie wiem!
— Słuchaj, z zapałem macierzyńskiego niepokoju o dziecku zawołała księżna, chcieliście abym się dla niego wyrzekła imienia, majątku, abym wam zapewniła posiadłości rodu naszego. Spełnię wszystko, uznam się zhańbioną, dziecie moje nieprawem, siebie bezecną, oddam co mam; powróć mi go.
Książę się zastanowił chwilę, ale pomyślawszy, szydersko odrzekł:
— Wybornie! wiedząc że go wam wrócić nie mogę, sami go gdzieś znowu ukrywszy, udajecie teraz —
— Książę — ja płaczę, łez udać nie można.
— Dla czegoż nie?
— Oddaj mi syna, oddaj Stanisława.
— Dajcie mi pokój, mościa księżno. Nie zapieram się, że radbym go mieć w moim ręku, ale go nie mam.
— To być nie może! Więc wasi ludzie, więc nie wiecie chyba, któżby go śmiał porwać, dlaczego?
— Wybornie udajecie, rzekł Sołomerecki nieporuszony, ale mnie to nie oszuka. Baliście się, abym go od Firleja nie pochwycił, co bym był nieochybnie uczynił, dla tego zapewne. Ale ja go znajdę! zakrzyczał.
Księżna nie wiedziała co myśleć, osłupiała, z rękoma załamanemi stała przed nim.
— Ja go znajdę! powtórzył książę. Może myślicie zapozwać mnie o porwanie dziecka? myślicie z pomocą wojewody wymódz co postrachem? Ja się niczego i nikogo nie lękam mościa księżno, ani wojewody, ani was, ani samego króla! tknąć mnie nikt nie śmie. Niech