Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sunął się z gospody. — Nadspodziewanie jednak nikt nie posunął się ku nim.
— Zasadzka gdzieindziej, rzekł Szpet: trzymaj się Sołomerecki środka, jest nas dziesięciu, żak idzie z nami, damy sobie rady.
Szli więc dalej w milczeniu. Noc była ciemna, mroźna i od śniegu tylko przeźroczysta. — Na zawrocie żebrak, któregośmy widzieli goniącego za księżną wyjeżdżającą od brata, ozwał się do nich ponuro:
— Miejcie się na baczności!
Dworzanie wojewodzińscy chcieli go zatrzymać i wypytać, ale rzucił się w ciemne przejście i znikł im z oczów.
W tejże chwili prawie czterech ludzi pijanych, śpiewających na całą ulicę, zbliżyli się ku nim. Każdy z nich w inną stronę się zataczał, tak że to ztąd, to zowąd do kupki dworzan wpadli. Nikt nie posądzał ich nawet, i śmiejąc się z opilców, Szpet począł nawet draźnić jednego, gdy ten z pod czapki nasuniętej spojrzawszy na idących, we mgnieniu oka zarzucił Sołomereckiemu opończę swoją na głowę i świsnął. Inni poskoczyli ku niemu i nim dworzanie dobyli szabel, już czterej napaśnicy chwycili księcia i unieśli. Urwis idący przodem w przeciwną stronę nie uważał tego, ale krzyk go obudził; razem z innemi począł biedz za uciekającemi, których widać było przemykających po pod kamienicami.
Nagle jak w wodę wpadli, znikli. — Ulica w tem miejscu rozchodziła się na krzyż, a że pełno było na niej powracających z kościołów, a noc ciemna, nie podobna rozeznać, gdzie się napaśnicy podzieli. Urwis popędził w jedną, dworzanie w dwie inne strony podzieliwszy się.