Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i t. d., innych książąt i panów, do tego pasporty moje hiszpańskie i portugalskie z innemi papiery, co były w puszce miedzianej razem, wypadły. Te gospodyni austerji do siebie wzięła. Bóg to zrządził. W Piątek rano przychodzi tedy chłopstwo i siepacze do więzienia naszego, gdzieśmy Bogu ducha polecali leżąc na słomie mokrej. Wiodą nas na stracenie wielką gromadą. Ale tylko cośmy za wrota owego domostwa wyszli, zerwie się burza sroga, wicher wielki i takie powietrze, że jeden drugiego o dwa kroki nie widział. Opatrzyli się siepacze, że pod tę złą chwilę nie ma co robić, trzeba ustąpić do domu i poczekać.
Tymczasem w Piątek, gdy się to dzieje, gospodarz onej gospody, kędyśmy siedzieli, mocno zachorował, a leżał w pół śmierci, posłano za księdzem aby go na tamten świat gotował. Ujrzał nas ksiądz przybyły i spyta, co my za jedni? Odezwę się jako do duchownego po łacinie, zdając mu ze wszystkiego sprawę, powiadając o listach, które zabrali mi z puszką. Pyta ksiądz kto je wziął?
— Gospodyni ma je u siebie, odpowiedziałem. Ksiądz do niej, a ona pokazała wszystkie jak znalazła. Przypatrzył się im ksiądz i pieczęciom także, zawołał starszego do siebie na którego powstał, jak śmiał podróżnych tak pochwytać i na nich nastawać. Zatem pobrawszy nas i papiery, dla gruntowniejszego rzeczy zbadania, jechał z nami nazad do Granady.
Tu powziął już pewną wiadomość o mnie od kapitana i innych przedniejszych w mieście, co mnie znali. Posłano zaraz do wsi tamtej za chłopstwem, kazano kilku pojmać, rzeczy wszystkie mnie powrócić i na gardle nawet miano karać tych zbojów, co by uczyniono