Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nabić dziczy jak najwięcej. W tym powszechnym zapale nie było jednego, coby się nie rozpalił widokiem męztwa wszystkich, obojętności na śmierć i niebezpieczeństwo.
Jednym z najzuchwalszych był szlachcic z nad Bohu. Klęcząc na wozie, otoczony bronią, z okiem krwią zabiegłem, z twarzą od prochu osmoloną, z rękoma zakrwawionemi, bo mu rusznica jedna przeładowana przy wystrzale się roztrzasnęła, brał broń nabijaną ciągle przez dwóch z tyłu stojących pachołków, mierzył i strzelał. Czapka nasunięta na uszy pełna była tatarskich strzał uwięzłych w jej futrze i wierzchu, suknia podarta także strzałami, kilka lekkich ran sączyło krew, on nic nie czuł, na nic nie uważał. Ręce mu się trzęsły, krew wrzała, policzki gorączkowym rumieńcem paliły. Głośniej od innych śpiewał Bogarodzicę.
Nagle zamieszanie jakieś w obozie uczuć się dało, strzały zrzadniały, ludzie szemrać poczynali, bojaźliwie za siebie oglądać. Tatarzy ośmieleni przypadli. Nasz szlachcic skoczył z wozu zobaczyć co się działo, i ujrzał niedaleko Sołomereckiego rannego strzałą w oko.
Ten widok na chwilę zmięszał wszystkich, ale kilku starszych i odważniejszych poczęli wołać, zachęcać i znowu wszyscy rzucili się do wozów. Na czele ich był szlachcic.
— Mścijmy się za niego, zakrzyczał, do rusznic, bij psiego syna!
— Bij Tatara!
Cały dzień bezskutecznie przyskakiwali Tatarzy zgrzytając zębami do taboru napróżno. Ogień nie ustawał, padali gęsto i niczego dokazać nie mogli. Naówczas biorąc się na sposób, przyciągnęli pod tabór pobranych