Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w nocy jeńców i poucinawszy im głowy, poczęli niemi rzucać do obozu. Ale widok tego okrucieństwa rozsrożył jeszcze Polaków. Nad wieczorem Tatarzy widać namyśliwszy się, przestali napaści i niedaleko, otaczając garstkę obsaczoną, pokładli spoczywać, tak jednak że ich rusznicowe strzały dosięgnąć nie mogły.
Sołomerecki i wielu innych rannych, obóz w nieporządku i zamięszaniu, znaczna część prochu i kul wyszafowana, znużenie, wszystko kazało myśleć prędko o czemś stanowczem, gdyż jutrzejszego dnia mogło i żywności i ładunków zabraknąć.
Wszyscy zgodzili się na wycieczkę i przebój. Tatarowie nigdy się tego po całodziennej walce nie spodziewali. Polacy miarkując w której stronie oblegający byli najsłabsi i najmniej liczni, rzucając wszystko co obciążyć mogło w ucieczce, osiodławszy wypoczęte konie zmierzchem zaśpiewali znowu, rozerwali tabor i w nagromadzone rzeczy swoje, które rzucić musieli, podłożywszy ogień, wypadli na spiących prawie Tatar.
W jednej chwili zgiełk i zamięszanie stało się okropne. Cała siła Ordy wstała do koni i zaparła drogę tej garści. Polacy strzelając i tnąc przebijali się przez tłumy. Czarna chmura zasłaniała zachodnią łunę, deszcz lać począł, ziemia ślizka usuwała się z pod kopyt koni. Jedni padali roztratowani w mgnieniu oka, drugich stryczkami z koni chwytali Tatarzy i zsadzali wlokąc i chłostając, inni pobici strzałami walili się ranni; reszta skupiona ciasno, odstrzeliwając się, odcinając, parła naprzód. — Za niemi obóz płonął pożarem, a reszta tłuszczy poskoczywszy ratowała z płomieni co mogła jeszcze pochwycić, roznosząc szeroko po stepie rozżarzone głownie i szczątki pożogi.