Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cisnęli się zapaśnicy nowi.
Tymczasem w polskim obozie brzmiała jakby na urągowisko stara pieśń, nie zapomniana jeszcze:
Bogarodzicy.
Osmaleni prochem, ranni od strzał, zawalani błotem, Polacy jedni nabijali rusznice, drudzy celowali i strzelali. Nie było tam już wodzów, towarzyszów i ciurów, ale jedno wojsko, w którym biła jedna odwaga. Wszyscy się zrównali rozpaczliwem męztem w obliczu niebezpieczeństwa.
Sołomerecki stojąc na wozie nieco dalej, donośnym głosem kierował strzałami, niekiedy sam nabitą rusznicę zmierzał i wprawny strzelec nie chybił nigdy, rzucał się między swoich, rozstawiał, leciał gasić ogień, kazał zataczać wozy ze środka obozu w drugi rząd do koła, biegał, zachęcał.
Im gęściej uścielała się trupem ziemia na strzał od polskiego obozu, tem zajadlejsi stawali Tatarzy. Będąc pewni że tę garść zduszą w chwili i jednym postrachem do poddania znaglą, Białogrodzianie i Jedyssancy pienili z gniewu na widok pobitych.
Gdy pierwsza chwila przerażenia przeszła, Polacy przeciwnie, z pogodnem czołem i pieśnią pobożną, stanęli gotowi umierać. Potrzeba było widzieć, jak wesołe śmiechy odzywały się po obozie, gdy o krok świszczały nad głowami strzały tatarskie. Rannych wynoszono natychmiast do środka taboru pod naprędce wczoraj uklejone z nad dniestrowych brzostów i dębczaków szałasy, ale po opatrzeniu ran i zatamowaniu krwi, silniejsi wyrywali się iść walczyć znowu. Pewni śmierci, którą przenosili nad sromotną i ciężką niewolę, ostatkiem sił chcieli walczyć, aby przynajmniej