Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Położenie garstki tej było rozpaczliwe, długo trzymać się tak, choćby najodważniejsi, dla braku żywności nie mogli. Potrzeba było koniecznie przebojem pójść na zginienie lub uratować. Ratunek wszakże wielce niepewny, bo ćma Tatar napływała. Zostawiwszy obóz swój pod strażą słabszych i zwoławszy świeże posiłki z niedaleko koczujących aułów, w bałkach naddniestrowych, Orda ze wszystkich stron opasywała tabor. Wkrótce nic widać nie było do koła, tylko tłumy dziczy z wrzaskiem, z zapalonemi oczyma hasającej po stepie. Od Dniestru nawet opasali ich Tatarzy, wielkim wiankiem ruchawym osaczając.
Na straszny ten widok garści ludzi wpadłych w zasadzkę, walczącej z tłumem kilkakroć liczniejszym, wszedł dzień wiosenny jasny, wietrzny, pogodny. Zamknięci w obozie widzieli jak na dłoni Tatarów, nadbiegających od Tyhina coraz liczniej, potrząsających tykami przygotowanemi, puszczających strzały i wywijających nożami. — Na srogich twarzach dziczy malowała się piekielna radość, mieli bowiem w ręku nieprzyjaciela, który poddać się prędzej — później musiał. Niektórzy przyskakiwali pod same wozy rzucając żagwie zapalone i kłaki, ale po wczorajszej słocie wilgoć broniła od ostatniej klęski pożaru.
W tej ostateczności Polacy wznieśli się do bohaterskiej odwagi. Widząc zgubę swoją, postanowili nie poddać do ostatniego. Urządzono kolej do obrony wozów, ściśniono rzędy, wszyscy rzucili na kraje taboru. Dopuszczając napastników do siebie jak najbliżej, za każdym wystrzałem kładli trupem całe seciny Tatarów. Z piekielnem wrzaskiem i zajadłością, odzierając swych trupów, wywlekając pobite konie z pod ognia,