Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzińcu. Chmurnem okiem popatrzył na Magdę i z gniewem zawołał:
— A co?
— Co? wszakżem ci go posłała, nie ma kwadransa jak poszedł.
To mówiąc kobieta roztwierała umyślnie drzwi izby, w której Maciek spał wprzódy, i tak doskonale udawała zadziwioną, że dziad na chwilę dał się uwieść.
— Pewnie? spytał.
— A jużciż pewnie! Takiegoś mnie strachu napędził.
— Którędy poszedł?
— Ku wsi, powiedziałam mu że na niego tam kobieta czeka w karczmie, a jeśli by jej nie znalazł, aby dalej wprost drogą doganiał.
Dziad niby wahał się, wątpił, ale zaraz potem, upewniony wejrzeniem śmiałem Magdy, słowa nie rzekłszy poszedł.
Nad wieczorem popowracali Klechy z karczmy, i Magda łatwo im wytłumaczyła odejście Maćka. Organista wielce się tem ucieszył. Ale dla wszystkich straszny był powrót plebana, który w rzeczach jego samego się tylko tyczących powolny aż do zbytku, gdy o wiarę, obowiązki lub bliźniego chodziło, nie przebaczał. Jakoż na pierwsze pytanie zmięszała się Magda najbardziej i nie wiedziała co mówić; ale proboszcz nie dał się uwieść ponowionym z początku zapewnieniom, że chłopiec poszedł dobrowolnie.
Psy swoje podwórzowe zobaczywszy strute, miarkując coś z pomięszania kobiety, począł ją wybadywać pilniej.
Nie wchodząc w szczegóły, gospodynia zeznała, że wyprawiła chłopca, lękając się aby go przybyły dziad