Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie pochwycił. Opowiedziała gdzie, w którą stronę poszedł. Ale już nie czas było gonić za nim, choć proboszcz z razu chciał to uczynić. Lagus, pomimo że się jego przybycia co chwila spodziewała Magda, nie ukazał się dnia tego, ani następnych.
Tylko z wieczora jakiś nieznajomy człowiek dowiadywał się pilnie o niego w karczmie i na probostwie. Żyd widział go idącego w stronę przeciwną Krakowa. Tam też pogonił za nim jezdny.
Wróćmy do Maćka, który pędzony strachem, przedziera się nieznajomemi drogami ku Krakowu. Sam jeden, o kawałku chleba tylko, bez grosza, ranny jeszcze, bo głowa nie miała się czasu zagoić, puścił się żywo z Zębocina ku stolicy nazad. Spodziewał się on znaleść tam Agatę, pana Czuryłę i opiekę Senjora bursy, ale lękał spotkania z Urwisem, który go wydał w ręce dziadowi.
Nie wiedząc jeszcze jak sobie pocznie z nim, jak da rady później, unikając bliższego niebezpieczeństwa, żywo szedł w skazanym mu kierunku. Minął miasteczko i puścił się polami; nogi znużone dygotały pod nim, a strach naglił, obracał się co chwila poglądając czy dziad za nim nie goni, ale nie było nikogo. Nieco uspokojony, począł się modlić, bo wychowany przez kobiety i księdza, miał we zwyczaju modlitwę, tak że usta same się do niej niejako, nie czekając duszy sklejały. Dusza później dopiero na słowo przylatywała.
Dzień wietrzny i chłodny miał się ku schyłkowi, czerwono zaiskrzone niebo, poprzecinane chmurami sinemi i granatowemi, coraz a coraz ciemniało. Przed nim dymiła w parowie leżąca wioska z krzyżem kościoła, żurawiami swych studni i stadem wron unoszą-