Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc, wyzywając i częstemi bitwy na prędce uprzyjemniając pochód.
Jeszczeż w ulicy jak w ulicy, ale gdy się wysypali na rynek i tyle pokus razem uderzyły ich oczy, porządek zupełnie się pomięszał. Większa cześć sypnęła się ku straganom, kto z groszem, a kto z daremną prośbą o jałmużnę. Zadrżały przekupki na widok groźnej fali, która w jednej chwili podmyła stopy straganom, wpadła na ławki i stoliki, zaczerniała wszędzie. Potrzeba było sto oczów, aby dopatrzeć ruchów tylu rąk wyciągniętych ze wszystkich stron i czyhających na owoce, na bułki, na placuszki. Oczy zaś mieszczek mimowolnie zwróciły się na samo ciało studenckiego pochodu, na kupkę główną poważnym krokiem sunącą z pieśnią przez rynek.
Był to dzień żakom świąteczny, obrzędowy, dzień świętego Gawła, dzień koguciej bitwy i wesołej zabawy...
Przodem niesiono ogromnego koguta, nie oskubanego jak w Anglji do bitwy — ale w całych wspaniałych piórach, z ogonem połyskującym, z dziobem wyostrzonym i oczyma na wierzchu, nogi jego związane były wstążkami różno-kolorowemi. Za tym królem kogutów, następowały różnej maści i wzrostu, tłuste i chude, wielkie i małe, niesione przez żaków kury. Żacy drażnili je idąc, zwracali ku sobie wzajemnie i wyzywali się.
Karmione umyślnie zielem zwanem Matki Bożej włoski, ptaki te były jak w upojeniu jakiemś, w rozdrażnieniu; trzepiotały się ku sobie i wyrywały jedne na drugie. Żacy wstrzymywali zapęd ten do bitwy niewczesny, wołając: