Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oparłszy się o wystawę obu rękoma, gadała coś z panią Janową.
W tem z ulicy przytykającej do straganów, dały się słyszeć wrzaskliwe głosy jakieś, które przebiwszy hałas rynkowy, do uszów obu paniom wleciały.
— Co to słychać? — spytała Marcinowa — czy pożar gdzie? czy winowajcę jakiego wiodą?
Pani Janowa odwróciła głowę, przysłuchała się trochę i dodała:
— Jeżeli się nie mylę, żakowskie to głosy.
— Żakowskie? albo to co?
— Musi być u nich jakieś święto.
— No! a jakież by to?
— Kto ich tam wie... A może tak wrzawliwie za jałmużną idą.
— Ale nie... bo nie po swojemu dziś śpiewają.
Gdy to mówiły, z ulicy wysypał się tłum radośnie krzyczących żaków. Starsi szli przodem, dziatwa gnała się za nimi. Wszyscy prawie byli poubierani wedle ustawy uniwersyteckiej, w ciemne sutanki, ale z rozmaitemi niedostatkami i dodatkami.
U niektórych wisiały od pasa drewniane kałamarze, innym z pod poły świeciła końcem pochew okutych szabelka, ci nieśli kije jałowcowe i tarniowe, drudzy opończą jaśniejszą lub płaszczykiem barwy nieprawnej odznaczali się,
Na wielu a wielu sukniach łaty różnego koloru pstro świeciły, ale wybaczyć musiano ubóstwu, ten konieczny strój. Na twarzach bladych, rumianych, tłustych i chudych, ogorzałych i białych chłopiąt, jaśniała rzeźwa młodzieńcza radość. Usta się śmiały, oczy iskrzyły. Biegli popychając się, targając, szarpiąc, przegania-