Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Poczekajcie, panowie rycerze, poczekajcie ino trochę, zaraz staniemy w miejscu i krew popłynie!
A tymczasem pieśń koguciej wojny brzmiała wesoło...
W rynku znajdowała się gospoda pod kogutem, której gospodarz zdawna miał przywilej dostarczania na ten dzień placu bitwy i karmu żakom bez opłaty. — Za to tłum ciekawych zbierający się zawsze dla oglądania zapasów pojedyńczych w swoim rodzaju, wynagradzał mu i kłopot i koszta. Pamiętni dnia tego, już i dziś zebrali się mieszczanie, próżniacza gawiedź, nawet dworscy wielkich panów i szlachta uboższa, dla przypatrzenia szczególnej bitwie. Ulica przed domem pełna była ludu, podwórzec gospody i izby nabite, okna głowami wychylonemi na ścianę.
Żacy z pieśnią głośną, zawrócili się ku gospodzie, na której progu stał już oczekujący na nich gospodarz, już wtoczyli cisnąc w dziedziniec. Za niemi posunął się tłum z wrzawą, tłocząc, popychając i waśniąc.
Plac bitwy podwórzec, otoczony był ze czterech stron murami, galerjami zajętemi przez ciekawych różnej płci i wieku, a w obudwu na przestrzał bramach otwartych, ścisnęły się kupy pospólstwa, którego głowy tylko nad głowami widać było. Na posypanym piaskiem dziedzińcu rozstawili się żacy, zostawując między sobą nie wielką przestrzeń wolną koguciemu bojowi. Starszy, któregośmy widzieli Depozytorem beanów, naprzód rozwiązał wstęgi swego koguta i utrzymując rękami, postawił na ziemi.
— Do boju! do boju! — zawołali żacy — biały przeciwko żółtemu!...