Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spotykano go snującego się nieraz po korytarzach klasztornych, w ubogich mieszkaniach kollegiów akademickich, nawet na królewskim zamku; a zawsze z nasunioną na oczy czapką, z spuszczoną głową, jak gdyby się taił i ukrywał. — Z jego rozmowy dojść było można, że miał nauki więcej niż pospolicie uczeni żydowscy, a nauka ta nie ograniczała się biblią i talmudem. Umiał po syryjsku, chaldejsku i arabsku, mówił z łatwością wszystkiemi prawie djalektami wschodu; czytał traktaty hermetyczne, dzieła kabalistyczne i astrologiczne, powiadano nawet że się wdawał w alchemją. Niektórzy utrzymywali, że wynalazł wielką tajemnicę, ale tego arkanu nikomu naturalnie powierzyć, do jego nawet zbadania nikomu przyznać się nie chciał. Że zaś ukazywał się wszędzie, gdzie kto zajmował się alchemją; gdzie się kurzyło w kominie od ognia retortowego, mówiono że był w współce ze wszystkiemi alchimistami swojego czasu. Co robił w domu, gdzie nikogo nie dopuszczał, nie wiadomo i chyba w nocy tam zajmować się czemś mógł, bo we dnie, wieczory, a często i późniejsze godziny nawet, postrzegano go w różnych miejscach miasta. Zawsze odarty, brudny, wzgardliwy, przybierający minę pospolitego żyda, ale nie bez szyderstwa w oku, nie bez tajemnego jakiegoś uśmiechu skrytego w brodzie — ustępował z drogi wszystkim, kłaniał się i płaszczył widocznie umyślnie. Z tymi którzy go bliżej nie znali, udawał nawet nieuka i gbura, a po każdy grosz, po każdy choćby najmniej znaczący zysk, równie chciwie wyciągał rękę.
Taki był kampsor Hahngold, którego w tej chwili napotkawszy żacy, usiłowali namówić do odwrotu. — On jakby miał pilną potrzebę pozostać, oglądał się nie-