Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spokojnie, trwożliwie na wszystkie strony, ruszał konwulsyjnie ręką w kieszeni i stał w bramie domu.
— No! no — ruszaj Hahngold, bo już słychać procesją, już dzwonią. —
— Zaraz — zaraz — ot idę — ot idę. —
A stał uporczywie. W tem błąkający się na wszystkie strony wzrok jego, padł na młodego chłopca, którego prowadzili z sobą dwaj żacy. Obejrzał go od stóp do głowy i wlepiał znowu oczy w twarz podróżnego z upartą ciekawością.
Kilka razy usta otwierał, jakby go coś gryzło i niepokoiło, czego nie śmiał powiedzieć, potem nieznacznie schwycił za rękaw Pawełka Sorokę, który szedł z nieznajomym chłopcem i odciągając go w bramę — spytał cicho.
— Co to za jeden? —
— Kto, ten chłopiec?
— A?
— Pauper jak my, szuka chleba.
Żyd głową pokręcił.
— A zkąd to on?
— Mówi, że z Rusi. —
— On mówi że z Rusi?
— Ale zkąd —?
— Nie chce powiedzieć.
— Dawno on tu — ? I żyd pilnie w twarz przybylca się wpatrywał.
— Tylko cośmy go spotkali.
— A gdzie go prowadzicie?
— Do naszego senjora, do pana Pudłowskiego, niech mistrz pomyśli co z nim zrobić — niebożątko chce się wpisać, a podobno i otrząsin nie będzie miał za co