Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ledwie odszedł, aliści przystąpili do niego dwaj chłopcy, co za młodym podróżnym wyszli z kościoła, spojrzeli mu w oczy i starszy z ostrzyżoną krótką głową, męzkiej postawy, czarnych oczów, rumiany, zatrzymując chłopaka, pozdrowił.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry.
— Słyszeliśmy coście mówili z Rusinem, chcemy i my wam pomódz!
— A! mój Boże — zawołał rozrzewniony sierota — zkądże tyle łaski twej na mnie?
— Albożeście się to nie spodziewali od ludzi pomocy?
— O! nie wiele!
— To źle, bracie, to źle... Lud u nas dobry, a Bóg lepszy jeszcze, czasem i złego na poczciwy uczynek nakłoni. Widzicie nas dwóch ubogich przed sobą, a jest nas takich w Krakowie. — I obrócił się do towarzysza.
— Wiele?
— Jak maku! a kto nas policzy?
— Widzicie! I każdy z nas chodzi żebrząc powszedniego chleba, a żadnemu go nie zabrakło jeszcze.
— To cud! — zawołał podróżny.
— To prosto tylko poczciwe serce poczciwego ludu, co się z nami dzieli ostatnim kęsem. Nie chodzim do bogatych, nie stoim u drzwi pałaców, żebrzem u ubogich jak my, u pracujących, u tych co znają niedostatek i rozumieją głód. — U wrót kamienic, chatek, klasztorów, co dzień dają nam jałmużnę, a śpiew żaka nie raz z kaletki i biały grosz wyprowadzi. — Chodź z nami, tyś nasz.