Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Postawił go przeciw sobie, patrzał mu długo w oczy, marszczył się okrutnie, wąsy gryzł, a nareszcie burknął jakby łajał:
— Co to ty za jeden?...
— Sierota panie!
— Sierota! hm! sierota!! powtórzył kilka razy siwy jegomość kręcąc głową i pod nosem dodał cicho: — Za syrotoju... Boh z kalitoju. — A zkąd?
— Zdaleka panie..
— Z Polski?...
— Z Rusi litewskiej.
— O! z Rusi... Hora z horoju ne zojdetsia patrzajcie Rusin! A z kimżeś przyjechał?
— Przyszedłem sam.
— Sam! — zawsze burkając groźno mówił siwy — hm! po cóż? do kogo?
— Szukam przyporzyska, życia... chleba.
— A tamże to nie masz nikogo? hę?
— Nikogo! — I chłopiec ciężko westchnął, a łzy ciche potoczyły się mu znowu na rękaw sukmanki.
Siwy jegomość podkasał, coś gderając nosem, połę szaraczkowej kapoty, dobył z pod niej sakiewki i wyszukawszy grosza białego, dał go chłopcu.
— Naści, na, dobrześ się modlił, święcieś się modlił, Bóg ci to daje przezemnie, nie ja! nie ja... A nie popsuj się w mieście, a nie oducz się modlitwy!
Chłopak ledwie miał czas począć dziękować, gdy siwy gderając jeszcze coś, szybko odszedł kijem wywijając nad głową, powtórzywszy: — Nad syrotoju — Boh z kalitoju.