Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

re pierwsze swe zabawki płukało w rynsztoku. Wyglądała Marynia starszą niż była, zatem zupełnie rozwiniętą i dojrzałą... a mimo to była jeszcze prawie dziecinną, nauki jej zbliżały się do końca, spodziewała się zdać egzamina, dostać patent i ruszyć w świat — którego niebezpieczeństwa nie były dla niej tajemnicą. Może z tego powodu właśnie się ich lękała tak bardzo.
Wiedziała, że zawód nauczycielski był drogą najeżoną kolcami — ale zawsze lepszym niż posługiwanie w restauracyi przy ojcu — od którego teraz wychowanie nowe niezmiernie ją oddaliło.
Szanowała tego tatusia — kochała go, ale jakże codzień bardziej biednym się jej wydawał. Rumieniła się czasem myśląc o nim... a można sobie wystawić uczucie jakiego doznawała, gdy powracając do domu znajdowała go napiłym, lub ze świeżej bójki okrytym sińcami i ranami...
Obiad się skończył, panny wysypały z jadalni do sali rekreacyjnej i po innych pracowniach swoich — i Tekla też wbiegła do swojego pokoiku, rzucając na szyję przyjaciółce... Przynosiła jej umiejętnie zachowany kawałek francuzkiego ciasta, który Marysia dziwnie po swej szynce zajadać zaczęła, śmiejąc się i dziękując.
Siadły obok siebie, Tekla spojrzała na wesołą; śniadą twarzyczkę swojego kopciuszka. Tak ją czasem nazywała.
— Znudziłaś się czekając na mnie? zapytała.
— Trochę — ale, wszakże miałam zajęcie — jadłam moją bułkę, patrzałam w twoje zwierciadło, przewracałam książki, z okna, przyglądałam się chłopcom