Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Musi nam butelczynę postawić — rzekł Dygalski.
— Osobliwsza rzecz — wtrącił Radzca — nikt tego nie rozumie, jak się to stać mogło. Chłopiec ubogi, bez protekcyi, a miał współzawodników do awansu bardzo pilnie popieranych. Ręczę, że się ani spodziewał... ale — że zasłużył na to... to zasłużył.
Maryś uciekła do swego pokoiku. Zdawało się jej, że ona rozumiała ten awans... widziała w tem tajemniczy wpływ tych co się losem Tekli zajmowali.
— Panie Rzepczak — dodał Dygalski, obmyśl nam zawczasu co dobrego... abyśmy wypili za zdrowie Drażaka.
— A cóż? — odezwał się gospodarz — ja w te sam-pańskie nie wierzę, to francuzkie pomyje, z pozwoleniem, tylko sobie ludzie imaginują, że to się z wina robi, — ono wina nie widziało — sam-pańskiego nie dam — ale węgrzynka butelczynę — ut, szyk.
Znowu tedy swym obyczajem — pocałował się w palce.
Przed oknami właśnie ukazał się spiesznie dążący do restauracyi Drażak. Goście powstali z za stołów i z serwetami w ręku, na środek wyszedłszy, gdy na progu zobaczyli, zawołali:
— Vivat! winszujemy!
Emil czerwony był i wzruszony... rzucił się dziękować. Winszowali mu wszyscy i Rzepczak i Basia... a nawet Maryś wyleciała ze swego pokoiku, przybiegła, podała rękę i uciekła.