Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja także w moim skromnym budżecie — odpowiedział Emil — mam zapisaną jałmużnę, choć niewielką, a że dziś otrzymuję wiadomość o awansie chcę być szczodrym, aby i ubodzy się ucieszyli.
— Szczodrym, ale nie nad miarę — dorzucił Mecenas — dać trzeba — a no — wedle stawu grobla, skromnie.
Emil dobywał już z kieszeni... trzy dziesiątki i kilka trojaków, gdy wchodzili na wschodki. Tu, jak zwykle wrzawa była i ścisk wielki. Szli powoli, a ubodzy im krzyczeli nad uszami:
— Grosik ubogiemu — paneczku! Za duszyczki zmarłe! Do Świętego Antoniego! Do Matki Boskiej Bolesnej... Ubogi... kaleka...
Z wesołą twarzą Emil rozdawał swoje dziesiątki i trzygroszniaki dokoła. Dostało się i owemu strasznemu na czółenkach beznogiemu i babce, która jeszcze głośniej niż on krzyczała.
— Do opatrzności Boskiej... Do świętego Dominika!
Tymczasem z Mecenasem w progu witali się mieszczanie... a że tłum był wielki, obawiając się zapewne zgubić pana Emila, Borusławski wziął go pod rękę i trzymał. Zagadali się zaś tak zapamiętale z właścicielem kamienicy z ulicy Freta, że już oddawna mogliby się byli dostać do kościoła, gdyby nie to. Emil mu dopiero przypomniał, że czas na sumę. Borusławski się opamiętał... pożegnał mieszczanina i weszli.
Ale — dziwna znowu rzecz — Mecenas stanął ze swym towarzyszem w takim ciemnym kącie, że ich tam nikt prawie zobaczyć nie mógł. Zdala Emil