Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zaklęta księżniczka.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jącym się Mecenasem i mogło mu mimowolnie przyjść na myśl to co i drugim; że panna Tekla bardzo świetnych, w górze się gdzieś ukrywających protektorów mieć musiała. Czemu innemu bowiem jak tym stosunkom, swojego awansu przypisać nie mógł.
— Proszę pana — odezwał się Mecenas — dziwny skład okoliczności — gdzieby się to stało nieco później, ludzie w domysły płodni, zaraz by to przypisali wpływowi jakiejś wysokiej koligacyi mojej pupili... a...
— Ale ja także, gotów byłbym to pomyśleć — rzekł Emil — bo nie mogę pojąć zkąd to przyszło!
— Zkąd? odezwał się Mecenas — oto ztąd, że pan jesteś pracowity, zacny, cichy i niechciwy gwałtownego awansu — co panu wszyscy przyznają. Zasługa zawsze jest w końcu ocenioną.
Co się zaś tyczy owych wysokich stosunków mojej pupili, panny Tekli — ja panu mówię, że onych nie trzeba roić... ani rachować na nie.
— Nigdy też one u mnie nie wchodziły w żadną rachubę — rzekł Emil.
— Teraz, idźmy do kościoła — odezwał się Mecenas grube nakładając rękawiczki i biorąc parasol bez którego w najpiękniejszy dzień nie zwykł się był ruszać o dwa kroki z domu. Utrzymywał bowiem, że najlepszem zabezpieczeniem pogody, jest noszenie parasola, i że deszcz się go tak boi, iż zobaczywszy nie pada nigdy.
— Ostrzegam, dodał zbliżając się ku schodkom Mecenas, że ubogich przed kościołem dosyć. Ja mam zwyczaj wcześnie kilka groszaków przygotować, bo jużciż biedactwu dać potrzeba.