Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chy wychylił jeden po drugim... i bezcześcić zaczął Fleminga.
Nikt przerywać nie śmiał. Ożywiał się coraz mocniej.
Przeciągnęło się tak do wieczerzy.
Księżna stała niemal ciągle u drzwi, ale nie wpuszczała jej służba. Uspokojono ją tylko, iż król zupełnie przychodził do siebie i wkrótce całkiem będzie uśmierzony.
Stół czekał do wieczerzy nakryty. Constantini coś szeptał. Zwolna podniósł się August i skierował wprost do jadalni. Tu zajął zwykłe swe miejsce.
Podczaszy na skinienie nalał mu wina. Polacy, jeszcze nieoprzytomnieni po tem co widzieli, z podziwieniem spostrzegli, że król jeść począł. Ze wściekłości całej pozostało mu na wargach szyderstwo.
Spodziewano się, że mówić będzie o tem, co go do takiej doprowadziło rozpaczy, tymczasem August począł o rzeczach całkiem obojętnych. Spytał jednego z polaków, czy widział, jak łeb koniowi ucinał, a po odpowiedzi potakującej, rzekł.
— Drugi raz w życiu.
Zamilkł potem i cicho szepnął imię wierzchowca, który mu był ulubiony.
Dobierał tak do rozmowy treści, aby z tem co zaszło, najmniejszego nie miało związku. Było w tem coś tak niepojętego dla tych, co go po raz pierwszy widzieli w tym stanie, że nie śmiejąc ust otworzyć spoglądali tylko po sobie. Stopniami pod wpływem wina i jakiegoś rozmysłu a walki z sobą, twarz się zaczynała rozjaśniać...
Pflug coś mu szepnął. Wstał od stołu nie żegnając współbiesiadników i z kielichem w ręku wyszedł krokiem powolnym... Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy przypadająca z płaczem księżna zawisła mu na szyi.
— Panie mój! Królu mój! a ty mi niemal śmierć zadałeś.