Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swych lustrując, a August? wyprawiał fajerwerki, wydawał bale, polował w Moritzburgu, zaglądał do Lipska.
Przyjaciele jego Fleming i Pflug, znużona szlachta saska, nie mogąc się doczekać końca, mruczała, że Szweda ubić gdzieś trzeba w zasadzce, aby raz się wyswobodzić.
— Ubić?... nie!... — mówił August — ale gdyby zjadł grzybów niezdrowych, albo się napił wody niedobrej i gdyby mu to zaszkodziło...
Tymczasem Karol mało co jadł, a jeszcze mniej pił, i nic mu nie szkodziło. On i Leszczyński swobodnie siedzieli sobie w Altranstacie i Leśniku.
W Dreźnie życie już szło dawnym trybem, przy muzyce i okrzykach.
Ks. Cieszyńska we wspaniałym swym pałacu otrzymanym w darze po Beichlingu, na ulicy Pirnajskiej coraz wytworniej się urządzała, a nikt jej nie przeszkadzał.
August wiedział o niej, nadto jednak był Coselą zajęty, aby nawet chwilowego w jej towarzystwie szukał roztargnienia.
W ulicy jadąc konno, król raz przesunął się około drzwiczek jej powozu. Piękna Urszula pozdrowiła go żywo. Uśmiechnął się. Jechała do siebie.
W kwandrans później, kazał się przynieść w lektyce.
— Jesteś tu, moja śliczna pani! — zawołał kłamiąc wesoło, bo wiedział o niej dobrze.
— N. Panie, schroniłam się pod twe skrzydła opiekuńcze — odpowiedziała Urszula.
— Zrobiłaś coś mogła najrozumniejszego uczynić — rzekł król. — Warszawa musi być okrutnie smutną...
— Jak cmentarz, N. Panie...
— Widujesz Aurorę?
— Prawie codzień...
August z galanteryą przysiadł się do niej na ka-