Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 02.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kasperle — zawołał ochrypłym głosem — jest król? będziemy my nareszcie znowu pili za jego zdrowie? Ja już i piwa kwaśnego nie mam kupić za co... Ot, ot, co nas ta Polska kosztuje, a teraz zapłacić trzeba, ażeby ją sobie od nas wzięli...
Hę! jest król?
Kasperle ziewnął straszliwie i cały się wstrząsnął, jakby go ta nuda do wnętrzności poruszyła.
— Jaki król? gdzie król? — począł mrucząc — Kurfirst wczoraj przybył do Coseli, a rano dziś nazad odjechał...
— Dokąd?
— Z komplimentem do brata króla Szwedzkiego — rzekł karzeł.
To mówiąc obwiązał się wytartym kożuszkiem i tyłem do starego odwrócił.
Tak było w istocie. Wieczerem, dnia 15-go grudnia, August śmiejący się, promieniejący nadrobioną fantazją, przyjechał do Coseli, wiózł z sobą Fleminga. Zastawiono mu wieczerzę, którą jadł, a potem pił do późna.
Zaledwie na brzask nazajutrz stały konie wierzchowe w dziedzińcu zzmkowym. Było ich trzy, dla króla, dla Pfluga, który mu miał towarzyszyć i dla kamerdynera. Chociaż szwedzi zajmowali posterunki po drodze, August jechał tam samotrzeć tylko, z pistoletami w olstrach, do Lipska.
— Jutro — zapowiedział Flemingowi — jutro będę w Lipsku, a pojutrze odwiedzę brata Karola w Altranstacie. Nie może być, musi mi złagodzić warunki pokoju. Przecież dosyć już mieć musi i krwi przelanej i zmarnowanego grosza. Coby to za piękne klejnoty zakupić można za te zjedzone w razowym chlebie przez chłopów miljony!
Z tą wiarą w pogodę swojego uśmiechu, August konno tegoż dnia, mimo dosyć tęgiego mrozu dobiegł do Lipska i siadł do wieczerzy, kazawszy oznajmić