Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sasowi to spotkanie wcale przyjemnem nie było. Nie życzył sobie aby go tu, jako adherenta Augustowego palcami wytykano. Szczęściem Przebór się musiał tego domyśleć i z krzywym uśmieszkiem, a okazem radości wielkiej, pozdrowił go jako Szlązaka.
Szlachta siedząca u stołu, której pan Łukasz coś szepnął, snadź już tu długo biesiadująca, bo lica miała pałające i próżnych flaszek dosyć przed nią stało, ruszyła się od stołu i rozchodzić zaczęła, Przebór pozostał.
Witke zająwszy miejsce n opróżnionego stolika, kazał podać butelkę wina i dwie szklanki, bo wiedział, że Przebór, choć już niespragniony, nie odmówi zaproszeniu.
Ciekawość nadzwyczaj podniecona, z oczów mu tryskała.
— Na żywego Boga! — zawołał — co waćpan tu porabiasz. Prędzejbym się był dzisiaj spodziewał widzieć nie wiem kogo, niżeli was!
Witke miał czas się namyśleć nad odpowiedzią.
— Prosta rzecz — rzekł — kupiec jestem, mówiłem waćpanu, że tu handel założyć myślę, przybyłem się rozpatrzeć.
Przebór głęboko wlepił w niego oczy.
— No i cóż? — zapytał.
— Nic jeszcze nie wiem — obojętnie dosyć odparł Witke. — Byłem w Krakowie, ale to bodaj umarłe miasto, które tylko może na krótką chwilę odżyje, a Warszawę lepiej poznać potrzebuję.
I dodał z umyślnym przekąsem.
— Czego macie dosyć — to błota.
Rozśmiał się pan Łukasz.
— W jesieni? cóż to za dziw — rzekł nieco urażony. — Zresztą inna to rzecz miasto niemieckie, a polskie, my do fatałaszek ceny nie przywiązujemy.
Machnął ręką.
— Cóż u was słychać — ciągnął dalej. — Po mojej