Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gość ochoczo skinął głową... Witke trzeci mu już kubek nalewał.
— Będę was tylko prosił — ciągnął dalej kupiec — aby o tem ludzie nie wiedzieli, że się ja uczę po polsku.
— Mnie też chodzi o to, aby się Przebędowska nie dowiedziała, iż komuś więcej nad nią służę — zamruczał, popijając gość.
— A! — rozśmiał się Witke — nie umiejąc Przebędowskim, teraz wy sobie łatwo znajdziecie miejsce, umiejąc po niemiecku, a Przebędowscy z tego znani, jak Fleming, że skąpi są.
Polak skinął potwierdzająco, ale ostróżny, mówił nie wiele, może dla tego, że czuł w sobie wino, które mu głowę zawracało.
— Ja, ja — jąkał się, gdy kupiec zamilkł — nie sądzę, abym się na wieki klamki Przebędowskich trzymał. Człowiek musi o sobie pamiętać, bo drudzy o nim nie pomyślą. Ja jestem sierotą, panem sobie i sługą. Jako szlachcic ubogi, nie miałem dla siebie drogi innej, tylko wdziać duchowną sukienkę.
To mówiąc, potrząsnął połami długiego swego czarnego okrycia, jakby mu ono ciążyło.
— Ale drzwi się jeszcze za mną nie zamknęły, mogę gdy zechcę na świat powrócić. Mam do wyboru skierować się, dokąd mi wygodniej zda się, szukam, rozmyślam, probuję. Tymczasem potrzebowali Przebędowscy amanuenta... przystałem do nich, aby coś zrobić... nie jestem związany, nie...
Witke postrzegł z mowy, że stare wino wytrawne, działało.
— Płacą wam przecie? — odezwał się, mierząc go oczyma.
Gość rozśmiał się i ramionami poruszył.
— Płacą, płacą — począł mruczeć szydersko — jużci coś płacą! Dostanę podarek o Nowym Roku, sprawiają mi suknie, czasem pod dobry humor skąpego