Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czął przypominać i kilka słów, razem z ich znaczeniem niemieckiem wypowiedział.
W gościu zdumienie się wielkie okazało.
— Cóż to — odparł — na czeską mowę zarywa, ale w istocie bardzo do naszej podobna. Jeżeli z tym językiem jesteście oswojeni, pewnie wam łatwiej, niż innym niemcom po polsku się przyjdzie nauczyć.
— Mam do tego wielką ochotę — dodał Witke — ale bez nauczyciela obejść się trudno.
Spojrzał mu w oczy. Spotkały się ich wejrzenia, gościowi coś pod powiekami błysnęło, zdradził się niemal tem, że mu radość sprawiało życzenie kupca, którego się domyślał.
— Długo tu myślicie pozostać? — spytał Zacharjasz.
— Ja? — ociągając się, wyjąknął polak, który zdawał się namyślać, jak ma skłamać. — Ja? Prawdziwie niewiem. Pani Przebędowska wzięła mnie tu z sobą dla listów i dla dozoru nad swoim dworem, któż wie jak ona tu zabawi długo? Ja zresztą związany nie jestem, bom sobie wymówił, gdyby mi się co lepszego trafiło.
Witke podumał.
— U pani Przebędowskiej, kondycją mieć musicie dobrą — rzekł chłodno.
Gość znowu namyślał się z odpowiedzią, usta dziwniej jeszcze wykrzywił.
— Miejsce moje, niezgorsze — rzekł — ale ono więcej na przyszłość obiecuje, niż mi teraz daje. Przebędowscy teraz pójdą daleko.
Zająknął się, oczy spuścił i zamilkł.
— Gdybyście tu dłużej pozostać mieli — wtrącił Zacharjasz ośmielony — moglibyście może godzin parę codzień znaleźć dla mnie i być moim nauczycielem. Chcę się nauczyć polskiego języka, dla handlu i to prędko... Darmo tej posługi naturalnie żądać nie chcę, a zapłacić mogę nawet dobrze, bo to mi się powróci...