Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pana coś się niespodzianego oberwie... Mam czas się rozpatrzeć... mam okazję się rozsłuchać.
Splunął i kieliszek wysączywszy, odsunął go, okazując, że ma już dosyć.
Czoło okryło się kroplami potu.
Witke patrzył i słuchał.
— Ja was — rzekł po namyśle — od Przebędowskich odmawiać nie mam zamiaru. Oni was w istocie popchnąć mogą, ale służba ta u nich, to niewola i niczem się prócz nadziei nie opłaca... Rozpatrujcie się...
— Tak ja też czynię — zacierając ręce ogromne, rzekł gość — dotąd nie miałem nic lepszego do wyboru.
Zamilkli oba, Zacharjasz chciał mu dolać jeszcze, oparł się stanowczo; zabierał się już odchodzić, gdy kupiec na stole się oparłszy, pocichu z nim o warunki nauczycielstwa układać się zaczął.
Pan Łukasz Przebor, bo tak się zwał pisarz pani Przebędowskiej, wyszedł ztąd w pół godziny potem, dobrze podchmielony, uśmiechając się do siebie i brzydko wykrzywiając usta.
— A to mu pilno temu niemcowi — mówił w duchu — chciwy na grosz, jak oni wszyscy... Poszedł nasz język w cenę! Ktoby się spodziewał, pan Łukasz z tego skorzysta.





II.

Ranek był wczesny. Wczorajszego wieczoru Kurfirst wielce zamyślony przy zwykłej zabawie i kielichach, przeciwko zwyczajowi swojemu nie okazywał wesołości i dowcipami współbiesiadników, ani winem