Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczęśliwe drzwi uparcie zamknięte. Pana prezesa jak nie było tak nie było.
Drzwi salonu tylko otwierały się ciągle, wpuszczając wciąż nowych gości zdziwionych, że na swém stanowisku gospodarza nie zastawali. Przybył hrabia Maurycy i baron Lichtenhof i radca finansowy Seidelmeyer i jeszcze jakaś mała figurka z bardzo długiemi rękami.
Gospodyni zastępująca prezesa coraz niespokojniejszém oglądała się okiem ku pokojowi męża. Było rzeczą niesłychaną, nadzwyczajną, to opóźnienie tak regularnego i surowo obowiązki swe pełniącego człowieka.
Nareszcie panie wsuwać się zaczęły i w chwili gdy niemi była zajęta piękna Żuljetta, otwarły się drzwi prezesa nagle, żywo, na progu ukazał się gospodarz blady, wodzący po zgromadzeniu osłupiałemi oczyma. Stanął na chwilę przytrzymując się wszakże i chciał daléj posunąć niepewnym krokiem. Kilka poufałych osób stojących bliżéj spojrzawszy nań, pośpieszyło doń z przestrachem — chwiał się na nogach — blady był i widocznie chory — ciężko chory. Żuljetta dostrzegłszy to, pobiegła ku niemu.
— Co ci jest! mon cher! a! ty się tą pracą zabijasz, zamęczasz! jakże to można!
Prezes bełkotał chwytając drzwi konwulsyjnie.
— W istocie, jest mi jakoś bardzo nie dobrze... krew mi... uderzyła do głowy! do głowy.... Usta krzywił mu uśmiech wymuszony. Może to przejdzie...
W téj chwili zatoczył się i tylko chwyciwszy znowu drzwi, potrafił utrzymać się w miejscu. Wszystkich oczy zwrócone były na niego, cisnęli się goście dopytując niespokojnie. — Co się prezesowi stało? Co to jest?
— A to właśnie dzień nasz... rzekł pułkownik, i my nawet panu spocząć nie dajemy.
— Owszem... słabo i jąkając się usiłował odpowiedzieć gospodarz... to mnie rozerwie.
Ręką chwytał się teraz sukni... tarł czoło i powieki... dwa kroki ledwie zrobiwszy do najbliższego krzesła... padł na nie... przepraszając... głowa zwisła mu na piersi. Zdawał się zapominać gdzie jest.