Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Z życia awanturnika.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Goście wszyscy skupili się do koła. Szmer i szepty przebudziły go, przypomniał znać sobie, że miejsce jego było w środku salonu — poruszył się gwałtownie z krzesełka, posunął kilka kroków i zachwiał. Pułkownik, który był najbliżéj, pospieszył podać mu rękę... Boleść coraz widoczniéj wypiętnowywała się na twarzy nieszczęśliwego. Żona załamała ręce.
Mon cher! zawołała — ale wracaj-że natychmiast do siebie — ja — gości przeproszę... ty się musisz położyć... tyś okropnie cierpiący... Po doktora! po doktora!
Młodzieniec usłużny kopnął natychmiast ku drzwiom rozbijając gości.
Prezes się podźwignał gwałtownie resztami sił.
— Za nic w świecie nie chcę doktora! zaprzeczył — to tylko osłabienie — ja pójdę do siebie... spocznę... ale nie posyłać — nie trzeba żadnego lekarza — proszę, proszę.
Znak oczów pięknéj pani, mimo téj protestacji pchnął młodzieńca fryzowanego ze wschodów na miasto.
W jednéj chwili szepty rozeszły się po salonie, do sieni aż. Prezes bardzo chory i wszyscy chwytając kapelusze wynosili się co żywiéj. Prezesowa podziękowawszy pułkownikowi za pomoc wejrzeniem, sama wzięła rękę męża i znikła z nim wiodąc go do gabinetu.
W salonie w pięć minut już nikogo nie było, a w domu paliły się samotne lampy i świece... wśród cmentarnéj ciszy.
Pierwszy raz od lat wielu wieczór zwykły musiał być odproszonym. — Prezes widocznie zagrożony był chorobą ciężką. Siedział nieruchomy na kanapie, z głową zwieszoną na bok, pół drzemiący jęcząc cicho — żonę trzymał za rękę, a niekiedy rozdzierając powieki wielkim wysiłkiem — patrzał na nią wzrokiem osłupiałym, milcząc, zaciskając usta z boleści, na którą się nie skarzył...
Napróżno Żuljetta dłoń przykładając mu do chłodnego czoła dopytywała o cierpienie — o przyczynę — nie odpowiadał jéj nic, wzdychał tylko. — Po niejakim czasie głosem osłabłym... odezwał się wreszcie.