Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stałem jeszcze z obawą patrząc po stołach i półkach, gdy z kąta dało się słyszeć warczenie. U wygasłego komina leżał pies duży w kłębek zwinięty, który spostrzegłszy intruza poczynał, o ile mu lenistwo jego dozwalało, objawiać swe nieukontentowanie.
Spojrzał parę razy na mnie, podniósł głowę i ziewnął, zawarczał jakby mi mówił — pocóżeś tu wlazł? — i zwinąwszy się spał daléj.
Był to późniejszy mój dobry przyjaciel i towarzysz Zagraj, który mnie w początku nabawił strachu.
Gdy w podwórzu ucichło, ujrzałem wchodzącego powolnym krokiem Salomona. Obszedł mnie dokoła stary raz i drugi, przypatrując się ze stron wszystkich, twarz miał zasępioną. Nie wiedziałem co mnie czeka — alem przeczuwał iż nic dobrego. Po namyśle stary okno otworzył i począł wołać kogoś. Ten ktoś miał polecenie jeszcze innego sprowadzić, i po chwili weszła zasapana, dosyć brudna, z fartuchem podniesionym kobieta, która mi moją Borysiakową przypomniała. Salomon wskazał na mnie.
— Weźże ty tego drapichrusta, proszę cię — odezwał się do niéj kredencerz — i wyszoruj go co się zowie, włosy mu krótko ostrzyż, mydła nie żałuj, żeby czysty był, koszulę mu trzeba dać, no i spodnie.
(O butach mowy nie było).
Kobieta spojrzała na mnie ruszając ramionami