Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W pocie czoła.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że mnie na ganek pchano, czemu instynktownie się broniłem stawiąc opór nadaremny.
Nieprzytomny zostałem pochwycony za uszy, co mnie zmusiło podnieść głowę. Salomon już z poprzedniego rzutu oka miał zdanie wyrobione i rzekł:
— Ujdzie! Zmizerowane to — a no, jak się podkarmi...
Naokoło mnie mówiono, krzyczano, Borysiak się bronił. Skarbnikowicz tupał nogą, nie rozumiałem nic. Wreszcie płaczącego ujął Salomon za ramiona i popchnął mnie wprost do kredensu.
Proces był skończony. Słyszałem tylko wrzawę głuchą, głos Borysiaka, tupanie pana i naostatku wykrzyknik straszny, po którym nastąpiło milczenie.
Izdebka do któréj mnie wepchnięto, pomimo żem był na duchu wielce deprymowany, całą moją zwróciła uwagę. Wszystko tu było ciekawem, bo żaden sprzęt do widzianych w chacie nie miał podobieństwa, wyjąwszy wiadra i czerpaka stojących na ziemi. Zresztą talerze, porozrzucane serwety, szklanki, butelki, nawet dziwnych kształtów garnuszki — osobliwością dla mnie były. Samo téż powietrze kredensowe, którem raz pierwszy oddychałem, przejęte wyziewem pomyjów tłustych, łechcących zgłodniałe podniebienie, skwarzeniny jakiéjś i potraw wczorajszych dla mojego nosa dających się uczuć dobitnie — było nowością.