Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrotami, ze starém zapomnianém wczoraj. Dziwny szał, szał występny przykuł jéj myśli do łoża chorego: całe jéj serce, całą ją oderwał od wszystkiego, co nie było nim. Czas był odezwać się zgryzotom, sumieniu, żalowi, a one milczały jeszcze.
Pięknego letniego wieczora, Tadeusz przychodzący już do zdrowia, wyszedł usiąść na ganku od ogrodu. Blady, wycieńczony, smutny, trawiony zgryzotami, które do niego przystęp w chwili roztrzeźwienia znalazły, siedział i poglądał wzrokiem osłupiałym na błyszczące zachodu blaskami jezioro. U nóg jego leżał wierny pies, siedziała biédna Ulana. Oboje patrzyli mu w oczy; oczy, co gdzieindziéj, nie na nich zwrócone były: oboje niepokoili się, widząc myśli jego daleko od siebie.
Tadeusz milczał i patrzał. Przypominał mu ten jeden wieczór tyle wieczorów życia, tyle wypadków, tyle uczuć!
Milczało wszystko dokoła. Nagle odezwał się z wierzchołka dzwonnicy dzwonek cerkiewny: jeden naprzód, powoli, smutnie jęczący, drugi się do niego przyłączył, i trzeci najstarszy zary-