Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czał grubym głosem żałoby. Nie byłato godzina nabożeństwa. Tadeusz spojrzał na Ulanę: ona czekała już tego wzroku.
— Czy jutro święto? — spytał
— O! nie — odpowiedziała.
— A na cóżto dzwonią?
— Na pogrzeb.
— Czyj?
— Oxena — wymówiła pocichu.
Tadeusz nie wiedział, że on umarł. Na te słowa porwał się z siedzenia, chciał coś powiedziéć, zabrakło mu głosu i upadł na krzesło. Patrzał na Ulanę i bolało go w sercu, nie postrzegając w niéj żalu, smutku, zgryzoty. Usta jéj były prawie uśmiechnięte, oczy błyszczące namiętnością wlepione w niego, i tak spokojnym głosem wymówiła te słowa:
— Oxena.
Piérwszy raz ona go przestraszyła swoją namiętnością, swém przywiązaniem; piérwszy raz on nie rad był prawie téj niepojętéj miłości. I sumienie zawołało na niego głosem okropnym:
— Tyś go zabił!