Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się, i obejmowała go z niewymownym zapałem. Była prawie szalona. Tadeusza także ogarnął ten ogień; a tak nie postrzegli się, jak krótka noc wiosenna coraz chłodniejsza, oblana rosą, odziana mgłami, zbliżała się do końca. Już drugie kury piały i jutrzenka świeciła na niebie, kiedy się wyrwała z uścisków Ulana i brzegiem jeziora pobiegła, a Tadeusz przeziębły, smutny, zamyślony, nazad otwartemi drzwiami wszedł do swego pustego domku. Dzień był już, a on jeszcze nie zasnął: chodził, myślał o sobie, o niéj, o jéj namiętnéj miłości, o jakiéj nawet nie marzył wprzódy.
— O! — pomyślał — to chyba sen czarowny, chyba omamienie. Taka miłość w takiéj kobiécie, taka dusza pod tą świtą, takie oczy u prostéj wieśniaczki! A czemuż ona nie wolną! Niechby cały świat gadał, niechby wyleli wszystkie pomyje swéj wzgardy na moją głowę, ja byłbym z nią szczęśliwy, jabym ją wypieścił na anioła, nauczył ją myśléć: jabym nią świat zadziwił. Ale wówczas — pomyślał znowu — onaby ochłodła zapewne, onaby mnie zdradziła jak tamta, onaby już tak kochać nie potrafiła. Nie,