Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ludzie mają kocie oczy — odpowiedziała kobiéta — oni wszystko wiedzą jak zuzula, i wszystko jak ona wygadają: nie potrafią ust utrzymać. Stary ojciec i brat Oxena oznajmili mu zaraz. Wybił mnie, wyszedłszy w ulicę z karczmy; musiałam się aż schować do siostry Maryny, a nad rankiem dopiéro wróciłam do chaty. Ale już mnie więcéj nie tknął, bom mu się bronić chciała.
— Powiédz mi — przerwał Tadeusz — tak zawsze być nie może: co poczniem z sobą?
— O! alboż ja wiem. Niech będzie co chce, nie moja w tém głowa radzić; twoja ja, twoja wola. Gdyby pofolgowali trochę mężowi, albo go uwolnili od roboty, możeby milczał. A! ale czyż ja wiem!
— Nie — odpowiedział Tadeusz — zrobiłby się jeszcze zuchwalszym.
— Róbcie co chcecie — rzekła Ulana — ja, póki mnie nie przywiążą, nie zamkną, przyjdę do was, a i tak tobym się urwała, wybiła, odgryzła. Bez was mnie nie wyżyć, jak rybie bez wody.
I znowu tuliła mu się do piersi i całowała go po ręku, i płakała z radości, i ściskała, i śmiała