Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ulana.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ska miłość zawsze się tak kończy śmiercią, smutkiem. Jest za co odpłakać, jest za co umierać. Mój króliku, mój sokole — mówiła daléj — ja do ciebie biegłam jak dawniéj do dzieci; wszyscy widzieli, palcami wytykali, a ja szłam, ja biegłam, ja nic nie uważałam. O! ja ciebie tak kocham!
Gdy to mówiła, pożar był na jéj ustach i w oku, pierś się pod grubą świtą wznosiła i opadała jak fala jeziora, ręce zimne drżały, to znów gorące i bezsilne naprzemian, opadały bezwładne i wstrząsała się, jak od uczucia boleści.
— Chodźmy ztąd — rzekła po chwili przytłumionym głosem — tu nas widziéć mogą: chodźmy do ogrodniczéj chaty.
I poszli w milczeniu, gdzie pod starą gruszą, stara chatka pusta stała. Gdy usiedli jedno przy drugiem, Tadeusz rzekł do niéj:
— Wczoraj będąc przypadkiem pod karczmą, gdy się naradzali z sobą mąż twój, ojciec i teść, słyszałem ich pogróżki na mnie. Nie boję się ich; powiedz mi, kto cię oskarżył przed mężem piérwszy?