Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
364

Zaledwie żołnierze mieli czas dotknąć stopą ziemi, orzeźwić się owocem, świeżą wodą, pokarmem — nim sen i wypoczynek sił dodały, w osiemnaście godzin po wylądowaniu iść trzeba było w pochód przeciwko zbuntowanym.
Nie daleko za palmowym lasem w gąszczach u stóp gór stał oddział powstańców. Wieczór zapadał, gdy wymaszerowano.
Oddział składał się z samych prawie murzynów, wiernych Francyi (jak utrzymywano) i z Polaków. —
Ale twarze tych przejednanych i posłusznych nie znamionowały nic dobrego, milczący, spoglądali dziko, a niekiedy uśmiech szyderski obnażał białe zęby, jakby na kannibalów ucztę zaostrzone... Błysk ich oczów, posępne twarze, obudzały mimowolną obawę.
Polscy żołnierze, otoczeni tą zgrają daleko liczniejszą, nie mogli ukryć pewnego niepokoju. Zdawało się wszakże, iż Leclerc nie będąc pewnym ich wierności, nie byłby wydał na łup świeżo nadeszłych posiłków.
Całym oddziałem dowodził czarny, który znał kraj i kryjówki swych braci.
Za miastem i twierdzą weszli zaraz w lasy