Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
25

pod cieniem drzew rozwoniałych, lub brzaski poranka i brylantowe łzy rosy na kwiatach...
Tak szedł długim wężem ów polski..
Gdy pierwsza para już się do progu zbliżyła, gdy niecierpliwy tancerz wołał — Z drogi! — na natręta aby daléj ruszyć z tanem w świat.. gdy goniący go tancerze cisną się i kupią.. niespodziewaną wstrzymani zaporą.. — milczenie straszne jak śmierć wionęło po ucztujących.. stanęli wryci..
Na przedzie szła gospodyni domu z uśmiechem na ustach a łzą w oku, starościna Ewelina z panem szambelanem Parysem; za nią gospodarz piękny jak Antinous mrużył oczkami do wojewodziny Potockiéj.. daléj był tłum niepośledni, wszystko wielmożne i jasne, urodzone wysoko, gdzieniegdzie na piersiach błyszczała wstęga i gwiazda.. a we wszystkich oczach radość i ochota.. Hu! ha!
Niebieskie, łzawe oczy Eweliny podniosły się do góry, utkwiły w twarzy nieznanéj a znajoméj.. zaszły mgłą, krzyk się dał słyszeć.. mdły, słaby.. gospodyni schyliła się na ramię tancerza swego.. posłoniła.. pobladła jak trup.. i upadła...
Wszystkich oczy strzeliły razem na to widmo...