Na progu stał Karol z założonemi na piersiach rękami i śmiał się dziko i szydersko...
Jeszcze raz krzyk ostry, urwany jakby z piersi konającego rozległ się i przerwał muzykę... Ustały skrzypki, gwar i szmery... milczenie... potem szept cichy... a w progu wciąż stoi to widmo blade, i patrzy a patrzy dziko.
Któż to jest!? co to znaczy!? wołają... Gospodarz wyrwał się od wojewodzinéj przelękłéj, przypadł gniewny, rozwścieczony.
— Co to za włóczęga? zawołał podnosząc pięść — kto go tu wpuścił? cóż za jeden...!? Służba! precz mi z nim!
— Cicho! Ja ci powiem chyba precz... precz przybłędo z cudzego gniazda, odkrzyknął Karól z dumą i gniewem... Jestem Karol Pluta... dom to mój, jestem na ojcowskim progu... a ty!?
To mówiąc, tyłem się do fircyka odwrócił i już nań nie patrzał, pokłonił się oblegającym go do koła, którzy się z uszanowaniem rozstępowali.
— Jestem Karol Pluta! powtórzył donośnym głosem...
Tych wyrazów dosyć było...
Tak się zakończył ów do zbytku wesoły
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/26
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
26