Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
225

Przekonywał się codzień, iż tak ich rzucić, nie rzekłszy słowa — nie może. —
Z każdym dniem wyjazd zdawał się bliższym, potrzeba było serce otworzyć, walkę stoczyć... i niewykradając się, jak niegdyś, wyruszyć, matkę powierzając synowi, syna matce...
Dotąd przedmiotu tego nie tykali, choć wszystkim on stał nieustannie na myśli... nareszcie jednego wieczora wszedł Karol do pokoju wdowy i znalazłszy ją we łzach przy klęczniku, wzruszoną, zbolałą na siłach upadłą... uczuł że godzina ciężkich wyznań wybiła.
— Kochana siostro, rzekł — nie śmiem badać tajemnicy łez twoich, ona do ciebie i Boga należy... któż dziś zresztą z najtwardszem sercem nie płacze? ale gdy patrzę na nie, pytam się mimowolnie siebie czybym ich ofiarą jaką otrzeć nie mógł? powiedz mi, wyznaj, bądź szczerą...
Ewa ocierając łzy usiadła prży nim, ujęła jego rękę i przycisnęła ją do ust...
— Mój bracie, mój przyjacielu, rzekła... wiem że nie poskąpiłbyś ofiary... ale nie śmiem za wiele wymagać od ciebie... Łzy moje... to owoc całego nieszczęśliwego życia... wspomnień, zawodów... możeby jednak oschły, gdybym o Tadeu-