Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
136

konia i poleciał przodem. Serce mu biło uczuciem młodém, ale i strachem jakimś i grozą, jakby się zbliżał do świątyni, do arki, w któréj mieszkał Pan.
Wziął tylko z sobą jednego Staszka, któremu dał konia u furty potrzymać, a sam przeżegnawszy się, zadzwonił z lekka.
Zdumiał się wszakże, gdy spodziewając się czekać, ujrzał natychmiast otwierające się drzwi, jakby niewidzialną odparte dłonią... Wszedł i w mroku ujrzał na progu braciszka w czarnym habicie, który zamknąwszy, już go do klasztoru nie pytając nawet, wyprzedzał.
— Mój ojcze, odezwał się Pluta zdziwiony, wstrzymując się — ja... pragnąłbym widzieć się z X. Markiem....
— To téż was do niego prowadzę, odpowiedział braciszek...
— A... jakże wiecie? przebąknął Karol stając.
— O. Marek chory, od dawna już nie wstaje z łóżka, ale godzin temu kilka, gdy się do chóru zbierano, przysłał po mnie i powiedział mi, żebym u furty pilnował, że tu ktoś do niego przyjdzie... Rozkazał mi, abym was do jego celi natychmiast prowadził.