Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom II.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
132

ważyć się zapuszczać tu nie mogli. — Wiosenne roztopy szególniéj dla wozów, bez których całkowicie się obejść nie było podobna, ciężkie były do przebycia. Rozmakającą dopiero po zimowych mrozach ziemię gdzieniegdzie bezdenne przerzynały kałuże.
Ale trudów i niebezpieczeństw nagrodą była nadzieja ujrzenia czarodziejskiéj chorągwi z orłem białym... gdzieś tam już ona nad obozem powiewała w Krakowskiém.


Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy na dany znak podniosły się proporce, odkryły głowy, i przodem jadący starzec, konfederat Barski, zanucił Boga rodzicę...
Karolowi łzy się z oczów rzuciły.. przypomniał sobie starego Skibę, Pułaskiego, pierwsze dni swojéj wyprawy... tych rycerzy Maryi, którzy dziś wydawali się ludźmi ze starego poematu!
I tu żołnierz tamtemu był podobien, duch go ożywiał prawie ten samy, pieśni nucono jedne, a przecież gdy w duszy porównał te dwie epoki; owych konfederatów swoich do dzisiejszych towarzyszów, uczuł, że czas od 1769 do 1794.. nie darmo upłynął.