Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tułacze tom I.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
119

ich wyprzedzało, serbe biło.. oswojony wzrok przebijał już ciemności i pochwycił obraz w istocie jakby z sennego wyrwany marzenia.


Tuż u wniścia podłoga była z ludzi leżących pokotem... Kamienie to były zaklęte, czy znużeni żołnierze? oko z razu rozpoznać nie umiało. Przypominała się bajka o czarodziejsko w skałę obróconych rycerzach.. Na nierównéj téj, pogarbionéj przestrzeni gdzie niegdzie wystawała dłoń ściśnięta i groźna, podnosiła się zwolna głowa, którą sen schwycił czuwającą i zwiesił tylko, nie złamał, jak uwiędły kwiat na łodydze.. Z pod dłoni rozsypane świeciły szable.. jakby tylko co puszczone..
Ludzie to byli żywi.. bo na szmér ruszyło się głów więcéj, jakby z ziemi wyrastały i w ciemnościach błysło kilka par oczów, jak wilcze ślepia, jasnych i krwawych.. Podniosły się milczące i opadły z westchnieniem.
Daléj po za tym żywym wałem z ludzi płonęło ognisko to żywszym blaskiem gałęzi, to dymem miecąc czerwonym.. Jakiś wiatr podziemny przyciskał kłęby dymu do dołu, potém uwolnione dźwigały się i parły uciekając gdzieś w głębie.