Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wydać, coby Włast na drogę potrzebował, aby wstydu nie uczynił ojcu.
Luboń nie dziwił się, gdy syn odpowiedzieć mu nie mógł, dokąd jadą i na jak długo, wiedział bowiem, że nie było zwyczajem kniazia ogłaszać celu podróży. Stary ojciec pocieszał się, że wyprawa ma cel wojenny, i że syn zaprawi się do oręża.
Zciemniało się już nieco, gdy się skończyły przygotowania i na koniu objuczonym Włast, pożegnawszy swoich z powrotem ruszył ku Poznaniowi.
Noc nadchodziła szybko, skoro wjechał w las, ciemno tam było i pusto. Jadąc żwawo naprzód zmylił drogę. Las coraz był gęstszy, zarośla niedostępniejsze, tak, że trudno było się przedzierać. Wtem nagle spostrzegł w głębi lasu światło. Kłęby czerwonawego dymu wiły się pośród drzew i płomienie oświecały wysokie pnie prastarych dębów. Włast zbliżając się dostrzegł gromadę ludzi, z których jedni stali, drudzy siedzieli około ogniska. Uszu jego dochodziły stłumione i zmieszane głosy. Zsiadł z konia i przywiązawszy go do pnia sosny, poszedł pieszo po cichu, aby się dowiedzieć, co to za ludzie. U pnia rozłożystego dębu rozpalone było ognisko, a przy jego blasku poznał Włast kilku ludzi, których w świątyni nad Cybiną widywał. Byli to wieszczkowie i gęślarze czyli śpiewacy pogańscy, a z nimi i inni jacyś ludzie. Miejsce to było ofiarne, o czem