Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świadczył wielki omszały kamień leżący pod dębem.
Włast ukrywszy się pomiędzy drzewami, mógł dobrze słyszeć ich rozmowę.
— Z Niemcami — mówi jeden — i z ludźmi, co u nich żyli, obcuje ciągle, a nami gardzi! Pieśni słuchać nie chce. Ponawracali na swą wiarę Lutyków i Obotrytów i Czechów... przyszła kolej na nas! Biada nam!...
Szeptano potem coś niewyraźnie, a potem zawołał jeden z nich głośniej:
— Czuć u nas to co było w Czechach... świątynie obalą... drzewa wytną... a sprowadzą...
— Nie doczekanie ich! — odezwał się głos silny. — Nie da się lud! Obroni bogów swoich Stojgniew, który od boku jego nie odstępuje... pierwszy stanie przeciwko niemu...
— Gdyby nas zdradzić chciał — odezwał się znów ktoś inny — zabijemy go!
— A Sydbor? — odezwał się ktoś z gromady.
— O, ten mu służy jak niewolnik. Mamy innych...
Gwar i sprzeczka powstała wielka, tak, że już Włast słów zrozumieć nie mógł. Niechciał więc dłużej słuchać, dość mu było na tem, co do uszu jego doszło, wrócił więc do swego konia, wsiadł na niego i powierzywszy się jego zmysłowi, pojechał. Koń, unikając zarośli; dostał się wkrótce na ubitą drogę i gdy Włast z lasu wyjeżdżał, widać