Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stary sługa tom II.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drożyną po nad ogrodami wiodącą, rozlegał się wśród nocnego milczenia, gdy Stanisław zasiadł na czaty naprzeciwko okna Justysi. Sam jeden? Nie... były z nim myśli o całej przeszłości, o całem jego poczciwem życiu, tej skarbnicy, z której gdy mu żywota braknie, czerpie serce zapas stary; były z nim poświęcenia dawne, miłość stara, nadzieje, bo któż ich nie miał i nie pożegnał się z niemi, i łzy i uśmiechy, i wszystko co człowiek schować może na jutro z godów wczorajszych.
Jak tam ta noc minęła przeplatana modlitwą i dumaniem, nikt nie wie; ale nie zdrzemał się starzec, a gdy po nad gęstemi drzewy ogrodu zabielało na niebie i gwiazdy topnieć poczęły w rozświeconym błękicie, wstał tylko, by widoczne na ukryte miejsce przemienić. Widział, jak Jan przebrany za niego wywlókł się z ogrodowej budy, i poturkotał na wozie, który dość rano przyszedł ze wsi; słyszał każdy głos, każdy ruch mieszkańców, i z ukrycia w gęstwinie szczególniejszą baczność zwracał na okno i pokoik Justysi.
Otworzyło się ono ku słońcu; znów słychać było trzpiotowate szczebiotanie Fruni, kilka słów Justysi i urywek rozmowy ich nawet doleciał na pociechę starca do uszu jego.
— A Stanisław pojechał? — spytała.
— Pojechał już dawno — odparła Frunia; — widziałam jak szedł przez ogród i słyszałam turkot wozu.
— Biedny stary, strzęsie się, tak mi go żal, taki smutny... a musiałam się z nim obejść surowo...
Frunia zagadała czemś innem, okno się przymknęło, Justysia wyszła do matki. Dzień wiekiem się wydał staremu słudze, który nie pomyślał nawet o jadle i spoczynku.